Bystanders Online
Ich Bin Wieder Da!
Ucieczki więźniów z Auschwitz, okoliczni mieszkańcy w akcjach pomocy uciekinierom, pierwszy transport Polaków z Tarnowa, losy Kazimierza Albina i Mariana Kołodzieja.
Ich Bin Wieder Da!
Kiedy więźniowi Auschwitz udało się zbiec z obozu, wysyłano za nim list gończy i wszelkimi sposobami starano się, aby uciekinier wrócił tam, skąd uciekł. Jeśli go złapano, to aby go upokorzyć, ale też zniechęcić innych do naśladowania, nakładano mu na głowę czapkę klauna, wkładano w ręce werbel i musiał w takim przebraniu maszerować po obozie bębniąc, nosząc ze sobą tabliczkę z napisem „Hura, Ich bin wieder da!” – Hura, jestem tu znowu! Jeśli miał szczęście, to nie szukano jego rodziny, ale często jeśli uciekinier się nie znalazł, to nie tylko wybierano dziesięciu innych na śmierć głodową, ale też jeśli udało się znaleźć bliskich, to sprowadzano ich do obozu i napiętnowano.
Marian Kołodziej Hura! Ich bin wieder da! Labirynty. Klisze pamięci
Oczywiście historycy pochylili się nad tematem ucieczek i mamy kilka przybliżonych liczb. Z opracowań wiemy, że na ponad 1 300 000 deportowanych, zaledwie 928 osób próbowało zbiec. Większość bez powodzenia. A nawet jeśli oddalili się od obozu, to co dalej? Na pewno wszyscy byli bardzo zdesperowani i zdeterminowani, jednak osłabieni i z daleka widoczni na terenie przyobozowym. Konieczna była zamiana pasiaków na cywilne ubranie, posilenie się i znalezienie drogi prowadzącej na wolność, a przecież więźniowie nie byli najczęściej tubylcami i nie znali topografii terenu. Choć zaledwie 196 więźniów zbiegło z powodzeniem, to bez pomocy mieszkańców tych terenów żadna z tych ucieczek by się nie udała, a miejscowa ludność narażając życie pomoc taką okazywała. Wiedzieli o tym więźniowie, wiedziały też władze obozu. Już po pierwszej ucieczce jaka miała miejsce 6 lipca 1940 władze zdały sobie sprawę, że więźniowi numer 220, Tadeuszowi Wiejowskiemu, pomogli robotnicy cywilni, którzy zresztą później w ramach represji sami trafili do obozów. Komendant Rudolf Höss w lipcu 1940 informował w wysłanym oficjalnie piśmie Wyższego Dowódcę SS i Policji we Wrocławiu, Gruppenfüehrera SS Erica von dem Bach-Zelewskiego:
„...ludność miejscowa jest fanatycznie polska i [...] gotowa do każdego wystąpienia przeciwko znienawidzonej załodze obozowej SS. Każdy więzień, któremu uda się zbiec, może liczyć na wszelką pomoc, gdy tylko dotrze do pierwszej polskiej zagrody”
Tych polskich zagród nie było zbyt wiele, ale rzeczywiście niemal każda była gotowa udzielić gościny i pomocy więźniom, nie tylko tym, którzy uciekli, ale też tym, którzy jeszcze byli za drutami. Dlatego w
KSIĘDZE PAMIĘCI MIESZKAŃCÓW ZIEMI OŚWIĘCIMSKIEJ NIOSĄCYCH POMOC WIĘŹNIOM KL AUSCHWITZ
przygotowanej od redakcją Henryka Świebodzkiego, a wydanej w 2005 roku pod tytułem
LUDZIE DOBREJ WOLI
Ludzie dobrej woli
są setki nazwisk, a zapewne dalsze badania historyczne mogłyby ten spis uzupełnić. Świadomość tego ma też autor wyżej wymienionej publikacji, który we wstępie zaznacza, że w wykazie osób być może kogoś pominięto, ale:
„Nie była to zła wola, lecz brak dostatecznych dokumentów, dowodów potwierdzających udział w akcji niesienia pomocy więźniom. Poza tym trzeba wziąć pod uwagę fakt, że wielu ludzi świadczyło pomoc anonimowo i indywidualnie.”
Taka postawa mieszkańców została zapamiętana przez więźniów którzy w bardzo wielu powojennych relacjach z wdzięcznością o niej wspominają. Z relacji tych można nie tylko poznać losy ludzkie i historię obozowych dni, ale też uświadomić sobie, jak wielkim piętnem Auschwitz odcisnął się w ich pamięci, a obrazy zakodowane w ich świadomości nigdy nie pozwoliły im nabrać dystansu do tego, czego doświadczyli w obozie. Wracali w to miejsce nie tylko we wspomnieniach i świadectwach, które każdym słowem przywołują makabrę Auschwitz, ale też w nocnych koszmarach i lękach. Bywa, że tutaj przyjeżdżają, nierzadko z rodzinami, aby im przekazać swoje doświadczenie i ból. Bywa też, że tutaj chcą zostawić swoje świadectwo i pamiątki po tamtych dniach. Czasem zaś nie chcą pamiętać o tym przeklętym dla nich czasie i próbują zapomnieć. Niestety, często się to nie udaje, a powroty zarówno te mentalne jak i fizyczne często bywają bolesne, choć wnoszą wielkie wartości dla pokoleń, o czym można się przekonać śledząc losy dwóch więźniów z pierwszego transportu Polaków do Auschwitz, Kazimierza Albina i Mariana Kołodzieja, którzy wraz z wybuchem wojny pragnęli chcieli przedostać się na Węgry, a stamtąd często dalej, do Francji, gdzie formowały się oddziały wojska polskiego. Niestety, zostali złapani, osadzeni po wielu śledztwach w więzieniu w Tarnowie, a stamtąd deportowani do właśnie tworzącego się obozu Auschwitz.
Pierwszy transport polskich więźniów politycznych do Auschwitz
11 czerwca w Generalnej Dyrekcji Kolei Wschodniej w Krakowie (która na początku wojny przejęła majątek Polskich Kolei Państwowych i eksploatowała go, zaspokajając potrzeby okupanta), Komendant Służby Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa Dystryktu Krakowskiego zamówił pociąg specjalny z wagonami osobowymi trzeciej klasy, który miał z Tarnowa jechać do Auschwitz i z powrotem. Pociąg został podstawiony, a więźniowie tarnowskiego więzienia, którzy noc spędzili w mykwie nieopodal zniszczonej w 1939 roku Nowej Synagogi, wczesnym rankiem zostali uformowani w 100 osobowe kolumny i pieszo dotarli na teren dworca kolejowego. To co się działo potem wspomina jeden z nich, Kazimierz Albin tak:
„Na rampie załadowano nas sprawnie do podstawionego pociągu złożonego z wagonów osobowych, po dziesięć osób w przedziale, natomiast liczna eskorta usadowiła się na korytarzu przy drzwiach każdego z przedziałów. Na końcu pociągu zauważyliśmy wagon z gestapowcami, na którym ustawiono karabin maszynowy z obsługą. Usłyszeliśmy donośny świst lokomotywy i pociąg ruszył wolno…”
Po latach drugi z więźniów, Marian Kołodziej, rozpoznał się na zdjęciu, jakie wówczas wykonano i postanowił umieścić to zdjęcie na swojej wystawie przygotowanej wiele lat później, zaznaczając, że to właśnie wówczas rozpoczęła się apokalipsa XX wieku.
Pierwszy transport do Auschwitz na dworcu w Tarnowie. Zaznaczony kółkiem Marian Kołodziej.
Niemal w samo południe pociąg zatrzymał się na przystrojonym w swastyki i flagi krakowskim dworcu. Kiedy płynąca z megafonów muzyka umilkła, usłyszeli komunikat, że wojska niemieckie wkroczyły do Paryża (to ten komunikat, który można usłyszeć w utworze zespołu Besides – Ich bin wieder da!), prysła nadzieja na rychłą wolność.
„Pod nami zapadała się ziemia, przecież cały naród wierzył w potęgę Francji; jaki będzie los armii, do której nie udało nam się dotrzeć? Pogrążeni w rozpaczy ocknęliśmy się, kiedy pociąg opuszczał Kraków.”
O 15:10 pociąg wjechał na stację Auschwitz, ale nie zatrzymał się tam na długo. Skierowany na boczny tor wjechał miedzy budynki, należące przed wojną do Monopolu Tytoniowego i dopiero tam więźniowie zostali wypędzeni z wagonów. Całą trasę pociągu można prześledzić na podstawie dokumentu przewozowego, który jakimś cudem się przetrwał do dzisiaj i znajduje się w archiwum Fundacji Pobliskie Miejsca Pamięci Auschwitz-Birkenau.
Dokument przewozowy z 14 czerwca 1940 roku, strona 1
Dokument przewozowy z 14 czerwca 1940 roku, strona 2
Dokument przewozowy z 14 czerwca 1940 roku, strona 3
Dokument przewozowy z 14 czerwca 1940 roku, strona 4
Marian Kołodziej
Był jednym z więźniów przywiezionych tym pociągiem, który bardzo długo nie decydował się otworzyć publicznie niezagojonych nigdy obozowych ran.
Pochodzący z Raszkowa, został wychowany w tradycyjnej polskiej rodzinie, w której patriotyczne i katolickie stanowiły wielka wartość. Wraz z wybuchem wojny i wprowadzonym zakazem posiadania odbiorników radiowych, z przyjacielem z gimnazjalnej ławy Marianem Kajdaszem, postanowił informować sąsiadów co się dzieje na świecie i w tym celu nasłuchiwał komunikatów na nielegalnie zatrzymanej radiostacji schowanej na lokalnym cmentarzu żydowskim. Kiedy po kilku tygodniach zorientowali się, że to nienajlepsze miejsce, a i działalność wielce ryzykowna i mało efektywna, zdecydowali, że chcą walczyć na froncie. Tak jak wielu młodych Polaków zdecydowali się uciekać za granicę i dołączyć do tworzonych na obczyźnie polskich oddziałów wojskowych. Nie było to łatwe przedsięwzięcie, a kilkukrotne próby nielegalnego przekroczenia granicy zakończyły się aresztowaniem obu przyjaciół i uwięzieniem w Muszynie. Śledztwa, okrutne przesłuchania i próby wymuszenia zeznań nic nie dały i tak jak wielu im podobnych ostatecznie wylądowali w zbiorczym więzieniu w Tarnowie, a stamtąd w pierwszym transporcie Polaków dostali się do Auschwitz. Mieli nadzieję, że jadą na roboty przymusowe, że wojna rychło się zakończy, ale to były płonne nadzieje. 14 czerwca 1940 roku stał się heftlingiem numer 432 obozu Auschwitz, a jego przyjaciel numerem 179. Zmuszony do budowy w swoim kraju niemieckiego obozu, doświadczył piekła Auschwitz, które w zastraszająco krótkim czasie pochłonęło wiele istnień, w tym Mariana Kajdasza, doświadczył też okrucieństw gestapowskiego śledztwa i tułaczki po kolejnych niemieckich obozach: Gross Rosen, Breslau-Lisa, Buchenwald, Sachsenhausen, by po pięcioletnim obozowym piekle zostać wyzwolonym w Mauthausen-Ebensee.
„Umierałem miedzy Sołą a Wisłą, w tej malarycznej okolicy, w ciągłym błocie, gniłem wykończony biciem i pracą ponad siły, głodem, biegunką, tyfusem, owrzodzony, zjadany przez wszy, poddawany eksperymentom pseudomedycznym, nieludzko poniżany, odarty z odzienia, ostrzyżony, wykapany w lizolu, pozbawiony imienia i nazwiska, już tylko numer 432 – melduje się posłusznie na rozkaz, na każdy rozkaz. Przez krematoryjne dymy przedziera się czarne słońce, martwe, zardzewiały, na wpół stopiony mechanizm zegara nie działa – czas się zatrzymał dla mnie na te lata.”
Marian Kołodziej Hura! Ich bin wieder da! Labirynty. Klisze pamięci
Dopiero kiedy jako siedemdziesięcioletni mężczyzna doznał udaru i przestał swobodnie panować nad własnym ciałem, rysowanie traktowane początkowo jako metoda terapii, stało się drogą do świadectwa, które traktował jako:
„Obowiązek. Czy zdążę się wywiązać z dawnych przyrzeczeń danych swoim, już spopielonym współtowarzyszom. Że jeżeli przeżyję – jako świadek, opowiem, dam świadectwo.”
Powstające kilkanaście lat świadectwo to ponad 260 rysunków ukazujących brutalność życia obozowego, upodlenie istoty ludzkiej, idei, marzeń, sztuki, człowieczeństwa, wskazując jednoznacznie kto był katem, a kto ofiarą, a Auschwitz ukazuje jako miejsce, w którym uznane przez stulecia wartości nagle uległy odwróceniu.
Po wojnie zdarzało mu się odwiedzać te tereny, szczególnie zaś częstym gościem był w Harmeżach, wiosce nieopodal Oświęcimia, gdzie istniał wówczas podobóz w którym jako więzień pracował. Do tej wioski wrócili jej dawni, ocaleli z wojennej pożogi mieszkańcy. Zamieszkali w zaadaptowanych na domy mieszkalne kurnikach obozowej fermy i powoli wznosili nowe domy, a dawny dwór, będący wówczas częścią obozu, odbudowali i umieścili w nim działającą do dzisiaj szkołę podstawową, która nosi imię świętego Maksymiliana Marii Kolbego, męczennika Auschwitz. Swój klasztor blisko miejsca jego kaźni założyli pod koniec XX wieku Franciszkanie – Bracia Mniejsi Konwentualni. W 1995 roku Marian Kołodziej, na zaproszenie ojców franciszkanów, zgodził się na umieszczenie na stałe w krypcie wybudowanego kościoła swoich rysunków, które jako uznany scenograf sam zaaranżował w udostępnionej mu przestrzeni, a którą nazwał „Labirynty. Klisze pamięci”. Na jednej z prac niemal wprost porusza temat niemożności ucieczki od Auschwitz. Auschwitz jest wyryty w podświadomości na zawsze. Dlatego w swoje starcze ręce wkłada tablicę z napisem „Hurra! Hurra! Ich bin wieder da!” i bębni jak uciekinier, którego złapano, któremu nie udało się z pamięci wymazać historii.
Marian Kołodziej Hura! Ich bin wieder da! Labirynty. Klisze pamięci
Kazimierz Albin
Krakowianin Kazimierz Albin również był tym, który tuż po wybuchu wojny chciał się dostać do formującego się wojska polskiego we Francji i również został schwytany. W Auschwitz został numerem 118, i jak życie pokazało, był najdłużej żyjącymi więźniem z pierwszego transportu Polaków. Zmarł 22 lipca 2019 roku.
Zatrudniony miedzy innymi w tak zwanej kantynie SS, planował swoją ucieczkę przez długi czas, ale dopiero 27 lutego 1943 nadarzyła się wyjątkowa okazja i wraz z kolegą Franciszkiem Romanem uciekli , co opisuje w swojej relacji tak w swoje relacji:
„Plany ucieczki opracowywałem i uzgadniałem z kolegą Romanem Franciszkiem, więźniem nr 5770. Roman zatrudniony w kuchni jako elektryk mógł się poruszać swobodnie po całym budynku. Pewnego razu był świadkiem rozmowy, jaką prowadzili po kryjomu nasi koledzy. Z rozmowy wynikało, że zamierzają zorganizować zbiorową ucieczkę. Oczywiście zawiadomił mnie o tym. Nie ulegało wątpliwości, że koledzy (…), przygotowując się do ucieczki, nie będą chcieli poszerzyć i tak licznego już grona wtajemniczonego w plany ucieczki. Postanowiliśmy wobec tego rozpocząć przygotowania na własną rękę. Roman „zorganizował” dla nas drelichowe kombinezony. Mieliśmy solidne buty i odpowiednią bieliznę. (…) W dniu tym o godzinie 19.30 pięciu kolegów zeszło do magazynu żywnościowego, mieszczącego się w piwnicach baraku kuchni. Roman, który kręcił się w pobliżu, wszystko dokładnie obserwował. Nie chciał wejść za nimi, nie był bowiem pewien, jak zareagowaliby na jego widok. Dał mi jednak o tym znać i szybko przebraliśmy się w przygotowane kombinezony. Zabraliśmy trochę chleba oraz kiełbasy. Zachowując najwyższą ostrożność, weszliśmy do magazynu żywnościowego. Magazyn był pusty. Kraty w oknie wygięte. Domyśliliśmy się, że nasi koledzy wcześniej przepiłowali kraty. Wykorzystując to, podążyliśmy ich śladem. Wybiegając z baraku, miałem na sobie jeszcze biały czepek kucharski. Z okna baraku, gdzie mieściła się kuchnia, padał snop jasnego światła. Wszyscy esesmani przebywali w tym momencie wewnątrz baraku. (…) Szczęśliwie udało się nam minąć przestrzeń i chyłkiem dotarliśmy do płotu z drutu kolczastego, stojącego obok szosy wiodącej z Oświęcimia do Brzeszcz. Przeskoczyliśmy przez płot i czołgając się, przekroczyliśmy szosę. Ukryliśmy się w wiklinach nad rzeką Sołą, płynącą tuż obok szosy. Słyszeliśmy w pewnej odległości jakieś szepty i plusk wody. Domyślaliśmy się, że to nasi koledzy przeprawiają się przez Sołę. (…)Biegnąc, dotarliśmy do jakiejś szosy, którą przeskoczyliśmy. Oddaliliśmy się od szosy na odległość około 300 metrów, gdy nagle na zakręcie pojawiły się samochody oświetlające reflektorami znaczną przestrzeń. Samochody zatrzymały się. Wystrzelono rakiety świetlne. Przywarliśmy na moment do ziemi. Usłyszeliśmy głosy pogoni i poszczekiwania psów. Wykorzystując nierówność terenu, oddaliliśmy się nieznacznie od przeszukiwanego obszaru. Okolica była bardzo bagnista i prawdopodobnie tylko dzięki temu psy nie wpadły na nasz trop.”
Ucieczka była brawurowa, a pomieszczenia z których pan Kazimierz uciekał zachowały się do dzisiaj i znajdują się pod opieką Fundacji Pobliskie Miejsca Pamięci.
Miejsce w podziemiach kantyny z którego najprawdopodobniej uciekał Kazimierz Albin
Podziemia kantyny
Kantyna obozowa
Po uciecze za zbiegami wydano list gończy, a w ramach represji pojmano matkę i siostrę Kazimierza Albina i wywieziono do więzienia na Montelupich. Siostrę niebawem wypuszczono, matka zaś, osadzona najpierw w Auschwitz, potem w Ravensbrück, wyniszczona obozami zmarła niebawem o wyzwoleniu.
List gończy wysłany po ucieczce min. Kazinierza Albina. APMA-B
Kazimierz Albin niemal zaraz po uciecze włączył się w działalność dywersyjną, w którą była zaangażowany aż do 1945 roku. Po wojnie ukończył studia na wydziale lotniczym Politechniki Krakowskiej i pracował w swoim zawodzie aż do emerytury, jednocześnie przez całe życie angażował się z całą mocą na rzecz upamiętniania ofiar obozu. Był jednym z założycieli działającego od 1983 roku Towarzystwa Opieki nad Oświęcimiem, w którym przez pewien czas pełnił funkcję wiceprezesa. Towarzystwo to założyło również Fundację Pomnik Hospicjum, która działając
"By przetrwała pamięć o tych, którzy mieli odwagę ryzykując życiem, pomagać więźniom hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz-Birkenau"
Wybudowała Hospicjum Pomnik, a w działania na rzecz budowy włączył się inny więzień Auschwitz, również zbieg, pan August Kowalczyk.
My, mieszkańcy, mamy na naszej ziemi Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau, mamy „Labirynty. Klisze pamięci” Mariana Kołodziej i mamy Pomnik-Hospicjum. To świadectwa tamtych dni i zostawiona tutaj spuścizna historii.
Last Lullaby
Działalność Heleny Płotnickiej jako symbol i przykład bezgranicznego poświęcenia, jej aresztowanie i śmierć w Birkenau. Działalność Władysławy Kożusznik i Bronisławy Dłuciak.
Last Lullaby
Działalność Heleny Płotnickiej jako symbol i przykład bezgranicznego poświęcenia i determinacji w ratowaniu człowieczeństwa, z narażeniem życia własnego, rodziny i bliskich.
Helena Płotnicka to symbol, a jej losy mogą być przykładem dla wielu, że nie trzeba być bogatym, aby być filantropem, nie trzeba należeć do żadnej partii ani ugrupowania, żeby móc działać dla dobra innych, zarówno pojedynczych ludzi, jak i większej, często nieznanej, społeczności, że nie trzeba być wykształconym, aby być mądrym. Że każdy z nas może być Człowiekiem. To wystarcza, aby miały prawo i obowiązek pamiętać o nas pokolenia. Dom, który wraz z mężem kosztem wielu wyrzeczeń i poświęceń wybudowała w pobliskim Przecieszynie dla swojej stale powiększającej się rodziny stoi do dzisiaj, ale chyba niełatwo sobie wyobrazić czego był świadkiem. Ile dylematów, trosk, radości i zmartwień, ale też wzruszeń i nadziei jest zapisanych w tych murach.
Helena, z domu Kłeczek, urodziła się w biednej, robotniczej rodzinie w Strzemieszycach, a w okolice Oświęcimia przeprowadziła się wraz rodzicami i rodzeństwem chcąc uniknąć aresztowania ojca, Karola Kłeczka, poszukiwanego przez władze rosyjskie za współpracę z polskimi, niepodległościowymi organizacjami działającymi na terenie Zagłębia. Po przeprowadzce rodziny do Brzeszcz ojciec znalazł zatrudnienie w tutejszej kopalni, a Helena rozpoczęła naukę w szkole powszechnej. Do skromnej, górniczej pensji matka Heleny, Konstancja, z domu Gestern, dorabiała szyjąc, w czym często pomagała jej Helena opiekując się również gromadką rodzeństwa. Niestety, skromne środki nie wystarczyły aby Helena mogła kontynuować naukę. Jako kilkunastoletnia dziewczyna imała się wielu dorywczych zajęć by wspomóc rodzinny budżet, pracowała nawet jako pomoc murarska i salowa w szpitalu w Oświęcimiu. Mając 19 lat wyszła za mąż za górnika, Kazimierza Płotnickiego. Małżeństw zamieszkało wraz z rodziną Heleny, a krótko po ślubie Kazimierz otrzymał powołanie do wojska. Pod nieobecność męża, Helena, pragnąc uzupełnić wiedzę, zapisała się do utworzonego przy kopalni Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych. Kiedy po ukończeniu służby wojskowej Płotnicki powrócił do pracy na kopalni, a rodzina zaczęła się powiększać, musieli pomyśleć o własnym lokum. Kosztem wielu wyrzeczeń i ciężkiej pracy udało się im wybudować dom w Przecieszynie, do którego małżonkowie, już wówczas z czwórką dzieci, wprowadzili się w 1932 roku. Helenie nie brakowało pracy domu, tym bardziej, że na świat przyszła kolejna dwójka pociech. (Niestety, jednemu z dzieci Płotnickich nie dane było zbyt długo żyć, niebawem odeszło.) Chcąc wspomóc budżet rodzinny, a mając wyniesioną z domu rodzinnego umiejętność szycia, dorabiała do mężowskiej pensji. Miała sporo znajomych. Przed wojną, trudno powiedzieć kiedy dokładnie, zostało zrobione w ogrodzie zdjęcie, na którym stoi ze swoimi dwoma, znacznie młodszymi koleżankami. Stojąca po lewej Władysława Kożusznik, sąsiadka z Przecieszyna urodziła się w 1917 roku, a stojąca po prawej mieszkanka Brzeszcz, Bronisława Dłuciak w 1919.
Od lewej Władysława Kożusznik, Helena Płotnicka i Bronisława Dłuciak. Archiwum PMA-B.
Kiedy wybuchła wojna miała 37 lat. Choć wielu sąsiadów zostało niebawem wysiedlonych, Płotniccy dostali zgodę na pozostanie we własnym domu: kopalnia potrzebowała górników. Koleżanki Heleny ze zdjęcia również pozostały w swoich domach, jednak szybko okazało się, że masowe wysiedlenia okolicznych mieszkańców i niemieckie osadnictwo to nie jedyna tragedia tej ziemi. W okolicach zaczęli się pojawiać więźniowie, którzy pod nadzorem esesmanów wykonywali ciężkie prace w okolicy. Widok poganianych, zmarzniętych i coraz bardziej wycieńczonych komand roboczych był wstrząsający i Helena wobec takiej tragedii nieznanych sobie ludzi nie potrafiła przejść obojętnie. Do wybuchy wojny Płotnickim nie powodziło się najlepiej, jednak nie głodowali i mogli zadbać o godne warunki życiowego startu dla swoich dzieci, jednak wojna wiele zmieniła. Reglamentacja jedzenia, obowiązkowe kontyngenty, do których było zobowiązanych wielu rolników, a nieopodal wygłodniali więźniowie. Pracowali każdego dnia i Helena niemal natychmiast decydowała się nocą zostawiać w miejscach, do których za dnia wracali, żywność. Szybko też zorientowała się, że sama nie da rady i zwerbowała do pomocy Władysławę Kożusznik, wówczas mieszkającą wraz z mężem u rodziny Drewniaków w Przecieszynie, która tak wspomina ten okres:
„Po założeniu obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, pierwsze kontakty z więźniami nawiązałam już w 1940 roku. Były one bardzo luźne, a ożywiły się dopiero w 1941 roku.”
W 1941 roku już nie były same, współpracowały z Bronisławą Dłuciak, która kontakt z więźniami nawiązała sama, ale potem rozpoczęły współpracę.
„Do roku 1941 ani ja, ani okoliczna ludność nie orientowała się, czym były i co znaczyły niemieckie obozy koncentracyjne, zajęci byli bowiem własnymi troskami i nieszczęściami, jakie dotknęły ją w czasie działań wojennych 1939 roku.(…) Po włączeniu okolic Oświęcimia do III Rzeszy prawie od początku okupacji potajemnie przekraczałam granicę udając się w różne, bardzo nieraz odległe miejscowości Generalnej Guberni. (…) Będąc w Krakowie u przyjaciół dowiedziałam się, że znajoma mi rodzina Skawińskich posiada w obozie oświęcimskim syna, Michała Skawińskiego, więźnia numer 1023, oraz więźnia Księżyc Franciszka. Nawiązałam wówczas kontakty z esesmanami pełniącymi służbę w Oświęcimiu i przez nich usiłowałam zasięgnąć wiadomości o wspomnianym więźniu, który pracował w komandzie malarzy. Esesmani przychodzili do mojego ojca, który naprawiał zegarki i dzięki temu mogłam uzyskać od nich potrzebne informacje. W 1941 roku nawiązałam również pierwsze kontakty z więźniami zatrudnionymi w grupie mierników, którzy poruszali się po terenie przyobozowym i dzięki temu można było, przy zachowaniu ostrożności porozmawiać z więźniami. (…)Obok kontaktów z więźniami pracującymi w grupie mierników, utrzymywałam łączność z więźniami pracującymi w Budach.(…) Od 1941 roku do marca 1942 roku utrzymywałam także kontakt z więźniami pracującymi w ogrodnictwie w Rajsku. Dla więźniów podkładałyśmy z Heleną Płotnicką i jej córką Wandą oraz Władysławą Kożusznik Pożywienie. Pamiętam, że pożywienie i lekarstwa chowałyśmy do specjalnych skrytek na terenie Rajska, na przykład psiej budy, do beczki, stodoły.”
Te miejsca, a czasem był to nawet wychodek, gdzie więźniowie mogli znaleźć ratujące im życie skarby zostawione przez panie, miały swoje „konspiracyjne” nazwy, czasem nieco kontrastujące właściwym ich przeznaczeniem, czego przykładem może być słynny „Hotel Savoy”.
Panie działały z wielkim poświęceniem, bo podkładanie pożywienia i lekarstw, a z czasem również wymiana nielegalnej korespondencji, to było tylko jedno z działań. Wszystko trzeba było nielegalnie zdobyć, i na taką działalność również musiały znaleźć czas, niekiedy zaniedbując własne rodziny. Jedzenie najczęściej zbierały od ludności polskiej, albo też realizowały cudem, nie zawsze legalnie, zdobyte kartki żywnościowe. Ich realizacja też wymagała odwagi, ale tej nie brakowało na przykład rodzinie Dusików prowadzących gospodę w Łękach albo pani Bobrzeckiej, która pracowała w odebranej jej przez Niemców aptece w Brzeszczach. Zwiększała się liczba więźniów za drutami, a co za tym idzie zapotrzebowanie na pomoc. Niestety, możliwości kobiet były niewystarczające, to jednak ich działalność została dostrzeżona przez formalnie tworzące się na terenie przyobozowym organizacje ruchu oporu. Helena Płotnicka zdecydował się wstąpić do Batalionów Chłopskich, co przyniosło niemal natychmiastowy skutek: ilość pożywienia, kartek na żywność, lekarstw i innych dóbr niezbędnych za drutami, dzięki skoordynowanej pomocy wszystkich działających tutaj organizacji szybko rosła. Rosła też wdzięczność więźniów, którzy dostrzegając ryzyko jakie taka pomoc niosła, pragnęli się odwdzięczyć. W zbiorach Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu jest przechowywanych ponad około 100 prac plastycznych będących dowodem wdzięczności więźniów, a na pewno w wielu okolicznych domach można by ich jeszcze więcej znaleźć. Są obrazki, ręcznie malowane przez więźniów laurki i kartki świąteczne, są też rzeźby, a wśród nich dwie szczególne. Przetrwała fotografia zrobiona w okresie okupacji, na której uwieczniono Helenę Płotnicką i Władysławę Kożusznik.
Władysława Kożusznik i Helena Płotnicka. Zdjecie z okresu okupacji. Archiwum PMA-B
Niewielki (27 x 19 cm) drewniany portret wykonany najprawdopodobniej w 1942 roku przez nieznanego więźnia na podstawie przemyconej do obozu fotografii, został ofiarowany Helenie Płotnickiej za jej serce i poświęcenie, podobnie jak płaskorzeźba wykonana przez więźnia Stefana Didyka ofiarowana Władysławie Kożusznik.
Helena Płotnicka. Zbiory PMA-B
Władysława Kożusznik. Zbiory PMA-B
To, co ratowało życie więźniów nie mogło spodobać się okupantom. Niemcy wszelkimi dostępnymi środkami zwalczali działalność okolicznych mieszkańców zaangażowanych w ruch oporu i konspirację. Okrutne śledztwa, w tym te prowadzone w wydziale politycznym obozu Auschwitz, miały zniechęcić do działania i ukarać niekiedy całe rodziny.
Bronisława Dłuciak, pseudonim: Dzidka” „Jadzia”, została aresztowana, co było wynikiem między innymi działalności obozowego szpicla Oddziału Politycznego, więźnia Stanisława Dorosiewicza:
„W dniu 23 marca 1943 roku wróciłam do Brzeszcz w Warszawy, dokąd dałam się aby odebrać dokumenty potrzebne dla uciekinierów. (…) Aresztowanie moje nastąpiło w tym samym dniu o godzinie 21,30. Przy aresztowaniu obecni byli esesmani z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu: Witkowsky i Clausen, nazwiska trzeciego nie znam. Esesmani zabrali mnie do auta i zostałam zawieziona do Oświęcimia, gdzie umieszczono mnie w bloku 11, cela numer 6, następnie w ciemnicy numer 8 i ponownie w celi 6. Przy przyjmowaniu skrócono mi włosy i otrzymałam obozowe ubranie. Przesłuchiwana byłam w baraku Oddziału Politycznego stojącym przy krematorium. Przesłuchanie przeprowadzali wspomniani esesmani Witkowsky i Clausen. Ten pierwszy odznaczał się szczególnym sadyzmem, bijąc mnie w toku przesłuchania Do zarzutów jakie mi stawiano, to znaczy do utrzymywania kontaktów z więźniami nie przyznałam się. Razem ze mną w celi 6 siedziała także więźniarka Maria Maniakówna. Od niej otrzymałam żyletkę, abym w razie zbyt długich tortur mogła popełnić samobójstwo. Oczywiście chodziło w tym wypadku o bezpieczeństwo i życie wielu osób, które w razie mojego załamania się mogły przypłacić to życiem. W czasie całego mojego pobytu w bunkrach bloku 11 opiekowali się mną potajemnie więźniowie. (…) Przy zwolnieniu z aresztu, które nastąpiło 28.10.1943 roku, musiałam podpisać specjalne oświadczenie, w którym zobowiązałam się nie utrzymywać kontaktów z więźniami, oraz natychmiastowe rozpoczęcie pracy.”
Po zwolnieniu z obozu została zatrudniona w brzeszczańskiej kopalni, a praca w markowni ułatwiła jej kontakt z pracującymi tam więźniami podobozy Jawischowitz. Tym razem jej pomoc okazywana im aż do końca wojny pozostała bez konsekwencji. Grób zmarłej 11 października 1979 roku Bronisławy Dłuciak znajduje się na cmentarzu w Brzeszczach.
Władysława Kożusznik poszukiwana przez gestapo po aresztowaniu Heleny Płotnickiej w maju 1943 roku, musiała opuścić rodzinne tereny. Co prawda Helena Płotnicka z pomocą więźniów wysłała jej gryps, w którym powiadamiała, że w czasie śledztwa nic nie powiedziała, jednak sytuacja stawała się bardzo niebezpieczna. Ukrywała się najpierw w rodziny jednego z więźniów w Ząbkowicach, potem w Cieszynie. Wróciła do domu o około roku ukrywania się. Zmarła w 1998 roku w Brzeszczach.
Helena Płotnicka została aresztowana o raz pierwszy w 1942, ale wypuszczona, natomiast po raz drugi wraz z córką Władysławą, którą również zaangażowała do pomocy więźniom, 19 maja 1943 roku. Obie zostały brutalnie przesłuchane, jednak obie nie ujawniły żadnych nazwisk i nie przyznały się do żadnych kontaktów. Wandę zwolniono z aresztu, Płotnicką zaś przetrzymywano w bunkrze bloku śmieci i przesłuchiwano miesiącami. Ona również spotkała tam Maniakównę, która tak to opisuje:
„ … Płotnicka wracała skatowana i nieludzko sponiewierana, zwłaszcza wówczas, kiedy w czasie śledztwa poddawano ja torturom na tak zwanej „huśtawce”. Helena Płotnicka, pomimo potwornych udręk, nie żałowała pracy podjętej dla ludzi za drutami. Mówiła do mnie o niej często jakby o swoim posłannictwie, do którego pełnienia była gnana jakimś wewnętrznym nakazem. Podkreślała to wielokrotnie, co robiło wrażenie, jakby się sama przed sobą tłumaczyła z tego, że pozostawiła teraz dom i drobne dzieci bez matczynej opieki.”
Ostatecznie zmaltretowaną i wycieńczoną skierowano do Birkenau 20 października 1943 roku. Jej losem zamartwiali się przyjaciele z konspiracji, wszelką możliwą pomoc nieśli również więźniowie. Władysława Kożusznik również była z nią w nielegalnym kontakcie, jednak Helena podupadała na zdrowiu, niełatwo było również znieść rozłąkę z wolnością i rodziną. W jednym z grypsów do Władysławy Kożusznik wysłanych z Birkenau przez pomagającego Helenie więźnia znalazły się takie słowa:
„Pani Władysławo! List Pani doręczyłem osobiście pani Helenie. O odpisie na razie nie ma mowy, bo ona jest naprawdę w opłakanym stanie. Opiekuje się nią Zosia G. Serdecznie Panią pozdrawia. Paczki dostaje, te które przysyłacie. Prosi tylko o owoce i jajka. Ja ze swej strony robię co mogę. Ale proszę pomagać jej często paczkami, bo chyba na wolności prędzej możecie.”
Pomimo pamięci, pomocy, życzliwości i poświęcenia, które do niej wróciło od tych, którym wcześniej pomagała, jej organizm nie poradził sobie z katastrofalnymi warunkami jakie panowały w obozie kobiecym w Birkenau. Zmarła na tyfus w baraku obozowego szpitala jako numer 65492.
„Zwłoki jej wyniesiono bez okrycia pod ścianę rewirowego baraku, podobnie jak zwłoki wszystkich innych zmarłych. Chcąc jej złożyć hołd za to, co robiła dla nas, więźniów, wraz z Zosią Gawronówną i Marią Babską, najbliższymi jej osobami, okryłyśmy ją białym prześcieradłem, do którego przypięłyśmy gałązkę zieleni. Było to – jak na warunki oświęcimskie – niezwykłe wyróżnienie..”
Jej ciało zostało spalone w krematorium, a prochy, tak jak prochy innych ofiar Auschwitz wsypane do okolicznych stawów, przepływających w okolicy rzek, albo wysypane na okoliczne pola. W jej domu w Przecieszynie, zaledwie kilka kilometrów od obozu, pozostał mąż i osierocona piątka dzieci.
Miners
Brzeszcze, Jawiszowice, historia kopalni, podobóz Auschwitz Jawischowitz, więźniowie: życie, praca, pomoc braci górniczej i lokalnej społeczności, ucieczka Kazimierza Szwemberga.
Miners
Arnold de Porada_Rappaport (1840 Tarnów -1907 Wiedeń) domena publiczna.
Historia kopalni.
W 1840 roku w Tarnowie, w zamożnej, pochodzącej ze Lwowa żydowskiej rodzinie Rapaportów, na świat przyszedł syn, któremu nadano imiona Arnold Chaim. Jako kilkulatek wraz z rodziną przeprowadził się do Krakowa, gdzie zdobył wszechstronne wykształcenie ekonomiczne i prawnicze przypieczętowane doktoratem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wykazywał również wielkie zainteresowanie życiem społecznym i polityką, a swoich poglądów nie obawiał się przedstawiać w licznych publikacjach, osiągając jednocześnie wielkie sukcesy na polu gospodarczym i zawodowym. Wiedza i ekonomiczne sukcesy zawodowe zaowocowały znacznym powiększeniem majątku. Dosyć powiedzieć, że został właścicielem domu bankowego, huty, walcowni i znacznej połaci ziemi w okolicach Brzeszcz i Jawiszowic, i choć historia tych miejscowości sięga kilku wieków, to działania Rapaporta diametralnie odmieniły ich oblicze. Przeprowadzone w Brzeszczach na jego zlecenie w 1900 roku odwierty, potwierdziły występowanie tutaj bogatych złóż węgla kamiennego. Rapaport zdecydował o głębieniu szybów, ale na efekty prac trzeba było czekać, w przypadku szybu Andrzej I, do 1905 roku. Rok później rozpoczęto prace przy szybie Andrzej II, a ostateczny rezultat w postaci uruchomienia poziomu wydobywczego na głębokości 109 metrów osiągnięto dopiero w 1907 roku.
Kopalnia Jawiszowice na początku XX wieku.
Poczynione przez Arnolda na przestrzeni kilku lat kosztowne inwestycje, budowa budynków kopalnianych oraz mieszkalnych dla górników, przeistoczyły okolicę w teren wysoko uprzemysłowiony, a samą kopalnię w nowoczesny i przynoszący wysokie dochody zakład wydobywczy, będący jednocześnie największym pracodawcą na tym terenie. Konsekwencją wybuchu I Wojny Światowej była militaryzacja kopalni, ale wojskowa administracja nadal prowadziła nie tylko eksploatację, ale też kolejne badania, które doprowadziły do pogłębienia poziomów wydobywczych i potwierdziły występowanie węgla również w Jawiszowicach. Po pierwszej wojnie całość terenów kopalni przejęło państwo, a kopalnia kontynuowała wydobycie jako jedyna wówczas państwowa kopalnia w kraju. W 1918 roku rozpoczęto prace przy budowie szybu Andrzej III, który jednak oddano do użytku dopiero w 1934 roku. Właśnie taką kopalnię zastały na tym terenie okupacyjne władze niemieckie, które zmieniły nazwę miejscowości na Kohlendorf.
Kopalnia Jawiszowice - szyb wydobywczy Andrzej III.
Kopalnia Brzeszcze przed wojną. Domena publiczna.
Nazwa się nie przyjęła, a kopalnia została włączona do założonej w 1937 roku, należącej do III Rzeszy Reichswerke Hermann Göring, a jej dyrektorem został Niemiec Otto Heine. Od tego momentu rozpoczęła się rabunkowa eksploatacja nie tylko zasobów węgla, ale i siły roboczej do tego rabunku używanej. Początkowo siłę roboczą stanowili górnicy z okolicznych miejscowości i to oni są ukazani w czasie pracy w kopalni na propagandowym filmie nakręconym w 1941 roku zatytułowanym „Jawischowitz Grube”, który można obejrzeć na youtube.com. Zasoby ludzkie okolicznych cywilnych robotników okazały się niewystarczające dla realizacji planów Rzeszy, dlatego w 1942 roku rozpoczęto budowę barakowej osady dla cywilnych pracowników przymusowych, których zamierzano ściągnąć z Włoch, a którzy mieli tutaj podjąć pracę na początku kwietnia 1942 roku. Jak zapewniał w swoim liście z 20 lutego tegoż roku dyrektor Heine: „Ponownie potwierdzamy, że zapewniamy na miejscu zakwaterowanie”. Można więc wnioskować, że osada barakowa zbudowana rękoma więźniów założonego zaledwie kilka kilometrów dalej w 1940 roku obozu Auschwitz, była gotowa na przyjęcie robotników i odpowiednio wyposażona. Pomysł z robotnikami włoskimi nie został zrealizowany, a siły roboczej brakowało, dlatego w połowie 1942 roku koncern zdecydował się, po raz pierwszy w historii obozów koncentracyjnych, na wysłanie do pracy pod ziemią więźniów, w tym przypadku oczywiście więźniów pobliskiego Auschwitz.
Podobóz Jawischowitz.
Latarnia obozowa. Stan obecny.
Podpisano umowę z SS, na podstawie której obóz miał zapewnić koncernowi docelowo 6000 zdolnych do pracy więźniów. Najprawdopodobniej w lipcu nadzór nad barakami przejęła komendantura obozu i rozpoczęła prace umożliwiające osadzenie tutaj więźniów, a więc co najważniejsze, otoczyła baraki podwójnym rzędem drutów kolczastych, z których jeden przynajmniej przez jakiś czas był podłączony do wysokiego napięcia, oraz wybudowano 4 wieże strażnicze dla esesmanów. Otoczone drutem kolczastym było 9 więźniarskich baraków mieszkalnych, latryny, łaźnie z natryskami i umywalniami, pomieszczenia magazynowe, kuchnia i pralnia. Tuż za bramą wejściową stał budynek wartowni i obozowej izby pisarskiej. Był też duży plac apelowy, pośrodku którego stała latarnia, obok której stał specjalny kozioł do wymierzania kary chłosty. Właśnie ta latarnia stoi na swoim miejscu do dzisiaj. Do obozu prowadziło tylko jedno wejście przez bramę główną zwieńczoną logo Reichswerke Hermann Göring. Przy wejściu, ale na terenie podobozu, stały dwie figury górników, wykonane na zamówienie komendantury SS. Wykonał je więzień podobozu pochodzenia żydowskiego, Jakub Markiel. (Markiel urodził się w Łodzi w 1911 r. Po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie dalszą naukę kontynuował w Paryżu gdzie zastała go wojna. W 1943 r. po aresztowaniu został przewieziony do KL Auschwitz, a następnie skierowany do pracy w kopalni podobozu Jawischowitz. Dzięki plastycznym zdolnościom zwolniono go z pracy w kopalni, na rzecz robót o charakterze artystycznym. Wykonywał on rozmaite elementy dekoracyjne obozu, w tym wspomniane rzeźby, oraz przedmioty ozdobne na prywatne zlecenie esesmanów, a potajemnie też dla współwięźniów.) Obecnie repliki dwóch figur górników stoją w utworzonym w miejscu dawnego obozu parku, obok budynku dawnej łaźni obozowej w sąsiedztwie latarni, a ich oryginały znajdują się w Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu.
Jacques Markiel – figura górnika - replika.
Jacques Markiel – figura górnika - replika.
Poza drutami stał budynek mieszkalny dla esesmanów, w którym również miejsce znalazły biura kierownictwa obozu. W 1943 roku znacznie powiększono teren obozu, budując nowe ogrodzenie, nowe wieże wartownicze i dodatkowe baraki dla więźniów. Poza obozem zaś oddano do użytkowania esesmanom drugi budynek.
Więźniowie.
Pierwsi więźniowie przybyli do obozu 15 sierpnia 1942 roku. Było to 150 Żydów deportowanych z Francji. Więźniami zajmowali się początkowo sami esesmani, gdyż dopiero dwa tygodnie później, bo 28 sierpnia, dotarła do Jawiszowic grupa 30 kryminalistów, którzy objęli różne funkcje w obozie, przejmując na siebie obowiązki esesmańskie. Stopniowo liczba więźniów powiększała się, by w lipcu 1944 roku osiągnąć 2500, co stanowi o tym, że pod względem liczby uwięzionych, obóz Jawischowitz był największym podobozem KL Auschwitz. Aż 95 proc tej liczby stanowili Żydzi europejscy: polscy holenderscy, francuscy, węgierscy i austriaccy, tylko 5 proc stanowili więźniowie aryjscy, czyli nie Żydzi: Niemcy, Jugosłowianie, Rosjanie i Polacy. W znacznej części byli to dorośli, zdolni do pracy mężczyźni, ale w grupie przybyłej w 1944 roku wraz z dorosłymi Żydami węgierskimi znalazło się około 100 chłopców w wieku od 13 do 16 lat Zatrudniono ich na powierzchni przy sortowaniu węgla i starano otoczyć ich opieką.
Jednym z nich był Geza Schein, który swój portret wykonany w obozie przez współwięźnia, Jacquesa Markiel, ofiarował w dowód wdzięczności za okazaną pomoc jednej z Polek zatrudnionych w kopalni, Emilii Klimczyk, która wraz mężem Adamem, również pracownikiem kopalni, dokarmiała więźniów.
Geza Schein, portret wykonany w Obozie a ofiarowany Emilii Klimczyk.
Pierwsi więźniowie Jawischowitz zastali warunki mieszkalne niespotykane w Auschwitz: baraki były wyposażone w pojedyncze, dwupoziomowe, metalowe łóżka z pościelą, a baraki sanitarne posiadały oprócz umywalni również prysznice. Każdy z tak przygotowanych baraków miał być przeznaczony do zakwaterowani 50 robotników przymusowych. Szybki napływ kolejnych więźniów do Jawischowitz diametralnie zmienił warunki mieszkaniowe. Dosyć szybko do każdego baraku upychano po 200 więźniów i zaczęto instalować zwykłe trzypiętrowe prycze. Do ogrzewania w barakach i blokach służyły żeliwne piecyki, do których ogrzania więźniowie otrzymywali przydział węgla. Choć przydział był niewystarczający, to biorąc pod uwagę zatrudnienie w kopalni i organizację obozową, w barakach raczej więźniowie nie marzli.
Więźniowie Jawischowitz posiadali dwa zestawy ubrań: do pracy w kopalni służyły drelichowe spodnie, bluzka–pasiak i beret, czasem uzupełnione o koszulę i kalesony. Więźniowie nie mieli prawa nosić kasków, co biorąc pod uwagę wysokość wyrobisk, czasem nie przekraczających 1 metra, skutkowało częstymi urazami głowy. Po przybyciu po pracy do obozu i obowiązkowej kąpieli, więźniowie przebierali się w podobny, obozowy zestaw odzieży. Każdy więzień miał również, co niespotykane w innych częściach Auschwitz, własny ręcznik. Buty były różne, często chodaki, a czasem skórzane, lub zrobione z dostępnych w kopalni materiałów. Druty elektryczne służące do odpalania ładunków w kopalni były najpopularniejszym rodzajem sznurówek.
Można szacować, że bardzo ciężką pracę dołową, albo na powierzchni należało wykonać przyjmując około 1100 – 1200 kcal, więc bardzo szybko więźniowie zaczęli głodować. Aby uchronić się przed głodem, kwitł nielegalny handel obozowy, ale też można było pod ziemią zamienić na żywność coś z obozowych dóbr z cywilnymi górnikami. Choć pomoc, jaką okoliczni mieszkańcy starali się nieść każdego dnia narażając życie swoje i swoich rodzin i nielegalnie dożywiać więźniów, była wielka, to jednak niewystarczająca i wielu więźniów przymierało głodem. Warunki higieniczne w obozie były nieco lepsze niż w KL Auschwitz. Na terenie Jawischowitz znajdowały się dwie identyczne łaźnie, a z tyłu za nimi latryny, których fundamenty przetrwały i znajdują się za budynkiem dawnej łaźni.
Budynek łaźni obozowej. Zdjęcie archiwalne.
Łaźnia obozowa. Stan obecny.
Więźniowie, tak jak cywilni górnicy, pracowali w kopalni w systemie trójzmianowym. Z tego też powodu w jawiszowickim podobozie nie było codziennych apeli generalnych, na których musieliby być obecni wszyscy więźniowie. Przez sześć dni w tygodniu więźniowie byli zatrudnieni w zależności od komanda: większość pracowała pod ziemią jako górnicy, a inni przy budowie kolejnych części kopalni i elektrowni Adreas, bądź przy pracach obozowych. To ich dziełem są stojące do dzisiaj obok budynku hali sportowej ogromne konstrukcje nigdy nie ukończonej elektrowni kopalnianej Kraftwerk „Andreas” jak również mury przepompowni budowanej przez więźniów obok Wisły i na Młynówce, oraz szyby wentylacyjne „Andreas III” i „Andreas IV” na terenie kopalni w Jawiszowicach.
Konstrukcje budowane przez więźniów. Stan obecny.
Podobóz w Jawiszowicach był uznawany przez więźniów za jeden z najcięższych, a skierowanie do niego było traktowane jak kara. Więźniowie, którzy tu trafili, nie tylko pracowali w ciężkich warunkach, ale też byli bestialsko traktowani przez esesmanów. Dlatego wielu z nich marzyło o tym, aby zostać przeniesionym do innego obozu, a zdarzały się przypadki, że więźniowie próbowali ucieczek. Te zaś nie mogły udać się, bez pomocy okolicznych mieszkańców, w tym pracujących w kopalni polskich górników.
Ucieczka Kazimierza Szwemberga.
Kazimierz Szwemberg urodził się 12 września 1923 roku w Tomaszowie Mazowieckim, a do Auschwitz trafił z więzienia w Piotrkowie krótko przed swoimi urodzinami, dokładnie w 3 rocznicę napadu Niemiec na Polskę, 1 września 1942, jako więzień polityczny. W czasie rejestracji otrzymał numer 62760, a jako swój zawód podał: elektryk. Rzeczywiście, do pracy skierowano go do komanda elektryków, a jedną z prac które zmuszony był w nim wykonywać, było między innymi zakładanie instalacji elektrycznej w aparatach rentgenowskich wyprodukowanych przez firmę Siemens, służących do zbrodniczych eksperymentów sterylizacyjnych lekarza SS Horsta Schumanna. Nieco później, po nawiązaniu kontaktów z przebywającym już od 1940 roku kolegą z harcerstwa Konstantym Jagiełłą, dostał się do pracy do komanda dekarzy.
Kazimierz Szwemberg, więzień numer 62760. Archiwum PMA-B.
Konstanty Jagiełło, więzień numer 4507. Archiwum PMA-B.
Praca była względnie bezpieczna i nie aż tak morderczo ciężka jak w innych komandach, jednak niespodziewanie latem 1943 roku włączono go do grupy więźniów-specjalistów, którzy mieli w Brnie budować budynki przeznaczone dla SS i okupacyjnej policji. Po wykonaniu wyznaczonych prac, całą grupę więźniów wysłano z powrotem do Auschwitz, jednak nie wrócili do swoich dawnych komand, ale rozdzielono ich do pracy w różnych podobozach. Kazimierz Szwemberg trafił do Jawischowitz i został skierowany do pracy dołowej na ścianie węglowej. Już po kilku tygodniach niesamowicie ciężkiej pracy w straszliwych warunkach, w niskich chodnikach często pełnych wody, w wysokiej temperaturze panującej na dole, zdał sobie sprawę, że zbyt długo nie przetrwa. Na dole pracował z cywilnymi górnikami, ale po wyjeździe na powierzchnię, jeśli stan więźniów przelicznych dwukrotnie (raz na podszybiu, a drugi raz na powierzchni) się zgadzał, więźniowie w marszowej kolumnie przechodzili ponaglani i bici do podobozu. To właśnie moment przemarszu z pracy w kopalni początkowo wydawał się Kazimierzowi Szwembergowi dogodny do podjęcia próby ucieczki. Wkrótce jednak okazało się, że istnieje inny sposób na odzyskanie wolności. 26 czerwca 1944 roku z Auschwitz zbiegł kolega Kazimierza, Kostek Jagiełło, który w ruch oporu zaangażowany był już przed wojną, a w obozie został jednym z współtwórców Związku Organizacji Woskowej, organizacji więźniarskiej utworzonej z inicjatywy Witolda Pileckiego. Po uzyskaniu wolności również włączył się w działalność podziemną, początkowo w okolicach Krakowa, ale niebawem podjął współpracę z PPS i Batalionami Chłopskimi i dołączył do lokalnych grup ruchu oporu, działających na terenach przyobozowych, a niosących pomoc więźniom Auschwitz. Informacja o pobycie Szwemberga w Jawischowitz dotarła do niego i za pośrednictwem zatrudnionej w kopalnianej markowni Janiny Pytlik, udało się im nawiązać nielegalny kontakt za pomocą grypsów. W jednym z grypsów Władysław Pytlik, brat Janiny, działający pod pseudonimem „Birkut”, zaproponował Szwembergowi, aby przebrany w cywilne ubranie i z peruką na głowie spróbował ucieczki wyjeżdżając szybem fedrunkowym. Tym szybem wyjeżdżali tylko pompiarze i elektrycy, pozostali więźniowie nie mieli prawa z niego korzystać, więc ryzyko kontroli i wpadki było stosunkowo małe. Przystanie na taką propozycję było niemal oczywiste i niebawem przekazano mu szczegółowe instrukcje. Mieczysław Świąder, górnik działający jako łącznik PPS pod pseudonimem „Ken”, który niejednokrotnie odbierał uciekinierów obozowych i doprowadzał ich do bezpiecznych „melin” przygotowanych dla nich w zagrodach miejscowych gospodarzy, miał za zadanie przeprowadzić Szwemberga do chodnika, gdzie zawczasu miał przygotować dla niego perukę i cywilne ubranie. W dniu wyznaczonym na ucieczkę, Szwemberg najpierw zdecydował się podejść do przodka w pobliże wrębiarki, z której pył węglowy zupełnie pokrył jego twarz, utrudniając identyfikację, a potem skierował się w miejsce, gdzie miały czekać przygotowane rzeczy. Rzeczywiście, wszystko czekało gotowe. Szybko przebrał się w cywilne ubranie, założył perukę i ruszył w stronę przekopu kopalni. Niestety, przewodnik, który miał go przeprowadzić pod ziemią do odpowiedniego szybu nie czekał w umówionym miejscu, a możliwości odwrotu już nie było. Samodzielnie dotarł na podszybie i wszedł wraz z cywilnymi górnikami do klatki windy. Na powierzchni odłączył się od reszty i pobliżu hałdy zaczął gwizdać piosenkę „Hej góral ci ja, góral”, która była umówionym hasłem. Na hasło zareagowała trójka uzbrojonych, czekających na niego ludzi z Kostkiem Jagiełłą na czele. Czasu było niewiele, tylko na krótkie powitanie i trzeba było natychmiast pójść do umówionej „meliny” na osiedlu górniczym w Brzeszczach, skąd po umyciu się i posiłku wyruszyli w dalszą drogę: do domu rodziny Niklów w Skidzinie. Stamtąd po kilku dniach odpoczynku, wraz z innym uciekinierem z obozu, Tadeuszem Uszyńskim przedostali się do Krakowa. Po usunięciu tatuaży zdecydowali się wstąpić do partyzantki. Zasilili utworzony w Beskidach przez Adama Rysiewicza, pseudonim „Teodor”, partyzancki oddział PPS, który po śmierci dowódcy przyjął jego imię. W oddziale tym walczyło wielu uciekinierów z Auschwitz, a Kazimierz Szwemberg walczył w jego szeregach aż do wyzwolenia. Z tego okresu zachowało się niewiele fotografii, ale na tej wykonanej przed schroniskiem u podnóża Babiej Góry, na Markowych Szczawinach, prezentuje się umundurowany i uzbrojony oddział, a w jego szeregach Kazimierz Szwemberg.
Odział partyzancki PPS przed schroniskiem na Markowych Szczawinach. Archiwum PMA-B.
Tylko dzięki pomocy i zaangażowaniu całego łańcuszka ludzi dobrej woli, całych rodzin, braci górniczej, Kazimierz Szwemberg, który uciekł z kopalni 11.09.1944 roku, mógł następnego dnia już poza drutami świętować swoje kolejne urodziny. Życie na wolności okazało się długie i bardzo intensywne. Profesor dr. hab. ekonomii Kazimierz Szwemberg, wieloletni pracownik Instytutu Medycyny Społecznej Akademii Medycznej w Łodzi, zmarł w listopadzie 2010 roku.
Ewakuacja i stan obecny.
Kilka miesięcy po ucieczce Kazimierza Szwemberga z Jawischowitz, z 18 na 19 stycznia 1945 roku, nastąpiła ewakuacja obozu. Więźniów skierowano w dwudziestostopniowym mrozie pieszo do Wodzisławia Śląskiego. Dla wielu z więźniów była to ostatnia wędrówka. Tych którzy przetrwali trudy marszu załadowano do otwartych węglarek i wywieziono do KL Mauthausen, KL Buchenwald i jego podobozów. Podobóz KL Auschwitz – Jawischowitz został wyzwolony 27 stycznia 1945 przez Rosjan, którzy w obozie zastali kilkudziesięciu chorych i wycieńczonych więźniów, z których kilku zmarło zaraz po wyzwoleniu.
Na początku sześćdziesiątych lat ubiegłego wieku północną część Jawiszowic wraz terenem dawnego podobozu włączono do Brzeszcz. Rozebrano dawne baraki, a na ich miejscu powstał park miejski. Z oryginalnych obiektów obozowych do dzisiaj przetrwała łaźnia i latarnia obozowa. Reiktami opiekuje się Fundacja Pobliskie Miejsca Pamięci. 1 września 1983 roku w parku odsłonięto pomnik ku czci ofiar podobozu „Jawischowitz”.
Pomnik ku czci ofiar w parku w Brzeszczach.
To część naszej historycznej spuścizny, o której pamiętamy.
Christmas Tree
Pierwsze miesiące więźniów w Auschwitz, list Adama Sapiehy do komendanta Hössa, akcja wysyłania paczek świątecznych, makabryczna choinka, pierwsze święta więźniów w obozie.
Christmas Tree
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, kończył się rok 1940. Drugi rok straszliwej wojny i pierwszy rok istnienia jednego z najbardziej przerażających miejsc stworzonych przez człowieka – Auschwitz.
Tworząc Auschwitz zaplanowano utworzenie wokół niego obszaru buforowego o powierzchni 40 km2, żeby zapewnić miejsce dla obozu, budowanych obok niego fabryk i obozowych gospodarstw rolnych, rybnych i hodowlanych, wykorzystujących pracę więźniów. Tak więc strefa interesów obozu pustoszała, a wysiedlenia dotknęły całe rodziny Polaków zamieszkujących te tereny od pokoleń, których dobytek został zarekwirowany, a ojcowizna stała się własnością niemieckiej Trzeciej Rzeszy. Pod koniec roku 1940 już nie istniała już tak zwana Osada Barakowa obok przedwojennych koszar Wojska Polskiego, które otoczone drutem kolczastym stanowiły trzon ciągle rozbudowywanego obozu. Materiał do rozbudowy pozyskano również z ponad 100 zburzonych w najbliższym sąsiedztwie obozu domów. Polacy nie mieszkali już na ulicy Polnej, Krótkiej, Legionów, a także na całym Zasolu. Teren obozowy strzeżony był przez łańcuchy straży, a do wejścia na teren strefy obozowej były niezbędne przepustki. Pomimo takich działań podjętych przez niemieckie władze okupacyjne, nikt wówczas jeszcze nie wyobrażał sobie, że do końca wojny 17 000 Polaków zamieszkujących przed wojna te okolice będzie musiało opuścić swoje domostwa i przestanie istnieć osiem okolicznych wsi. Nie do pojęcia było też, że okoliczna ludność żydowska, po deportacjach do gett, w większości zostanie później zamordowana w obozach zagłady, a ich oświęcimskie synagogi zniszczone.
Parafia i dekanat oświęcimski należały do diecezji krakowskiej, której arcybiskupem metropolitalnym był książę Adam Stefan Sapieha, który wizytował swoje parafie na tym terenie w 1937 roku. Wraz z wybuchem wojny i zmianą granic na terenach okupowanych, znacznie skomplikowała się sytuacja, gdyż tereny pięciu dekanatów tejże diecezji zostały wcielone do Trzeciej Rzeszy, a pozostałe znalazły się w granicach Generalnego Gubernatorstwa. Utrudniało to znacznie administrowanie instytucjami kościelnymi i przepływ informacji między nimi, tym bardziej, że wielu proboszczów, w tym ks. Jan Skarbek z parafii oświęcimskiej, nie otrzymywało wymaganych do przekroczenia granicy przepustek, a sam biskup miał zakaz przebywania na terenach zaanektowanych.
Arcybiskup Adam Sapieha
1934 rok, Przedstawiciele władz Oświecimia. Ówczesny prezydent Roman Mayzel (siedzi pierwszy z lewej w drugim rzędzie), ks. dziekan Jan Skarbek (siedzi drugi z lewej w drugim rzędzie)
Pomimo trudności, z takiego podziału granic płynęła wielka korzyść: tutaj zarówno nabożeństwa mogły być odprawiane w języku polskim, jak i po polsku udzielano sakramentów, choć w okolicznych parafiach należących do diecezji katowickiej obowiązywał język niemiecki. Tutejsze kościoły stały się takimi małymi oazami polskości na terenach niemieckich, a parafianie zatrudnieni na kolei, z narażeniem życia pomagali utrzymać kontakt z Krakowem. Już od samego początku okupacji Władysław Dzióbek, maszynista kolejowy, przewoził od Adama Sapiehy nie tylko nielegalną korespondencję, ale później również pieniądze przeznaczone na zakup żywności dla więźniów. Bronisław Budziaszek to kolejny przykład, a wśród kolejarzy było takich wielu, jak choćby Józef Śliwiński, Jan Rożnowski czy Stanisław Stolarczyk, który działając pod pseudonimem „Maszynista”, przewoził czasem nawet uciekinierów. Ci zaś nieliczni Polacy, którzy uzyskali zgodę na pozostanie we własnych domach, dzień po dniu przekonywali się, jak brutalnie są traktowani pracujący na terenie strefy interesów obozu więźniowie Auschwitz, oraz jaką wielka niedolę i głód cierpią. Spontanicznie zaczęli zastanawiać jak, jak tej niedoli ulżyć i podjęli pierwsze działania w tym względzie. Choć okolicznej ludności nie brakowało chęci niesienia pomocy i dobrej woli, to często brakowało środków do życia, a reglamentowana żywność nie starczała do wyżywienia własnej rodziny.
Pierwszy numer polskiego więźnia politycznego otrzymał 14 czerwca 1940 roku Stanisław Ryniak, a ostatni numer wydany 31.12.1940 roku to 7879, co nie znaczy, że za drutami przebywało tylu więźniów. Stan liczbowy obozu był znacznie mniejszy, a obóz był stosunkowo niewielki. Około 6 000 polskich więźniów politycznych zajmowało kilka bloków. Niemiłosierny głód, nasilająca się z każdym dniem brutalność obozowych funkcyjnych, wycieńczający „sport” ordynowany niemal każdego dnia, nie pozwalający wypocząć w nocy ścisk w blokach więźniarskich, warunki higieniczne, a właściwie ich brak, a co za tym idzie roznoszące infekcje wszy, zbierały swoje śmiertelne żniwo. Ciężka praca, najczęściej na terenie przyobozowym, i jesienna pogoda nie były bez wpływu, tym bardziej, że wielu więźniów od momentu rejestracji nie dostawało zamiennej odzieży, choć właśnie w okolicach świąt, wielu z nich dostało nowe koszule obozowe. Z życiem duchowym więźniów też nie było najlepiej. Więźniom nie wolno było się modlić, a za sprawowanie jakichkolwiek rytuałów religijnych groziło bicie, kopanie, karna kompania albo śmierć.
W takiej sytuacji tym bardziej cenna, wyjątkowa i niespotykania nigdzie indziej, choć przecież obozy istniały niemal w całej Europie, jawi się pierwsza „gwiazdka” w Auschwitz.
Arcybiskup Adam Sapieha bardzo interesował się obozem, a pochodząc z bardzo tradycyjnej rodziny katolickiej zdawał sobie sprawę, że polska tradycja obchodzenia świąt Bożego Narodzenia w gronie rodzinnym, przy braku kontaktu więźniów z bliskimi, będzie bardzo ciężkim dla nich okresem. To zdanie podzielał również kapłan oświęcimski, ksiądz Władysław Grohs, który w powojennej relacji pisze tak:
„Głodni i poniewierani więźniowie Oświęcimia byli przygnębieni zbliżającymi się świętami, marzeniami o domie rodzinnym z którym tak strasznie kontrastowały warunki życia obozowego – opary mgły, noce osnute dymem krematorium.”
Narodził się pomysł, aby zwrócić się do komendanta obozu Rudolfa Hössa o zgodę na odprawienie mszy dla więźniów i dostarczenie im „gwiazdki” w postaci paczek świątecznych. Wydawało się to być dosyć racjonalnym pomysłem, bo nawet wówczas praktykowało się odprawianie mszy w więzieniach. List z taką prośbą Metropolita Krakowski napisał z datą 19 grudnia 1940 roku i wysłał na ręce proboszcza ks. Jana Skarbka. Następnego dnia oddelegowani przez niego księża parafialni Władysław Grohs i Rudolf Schmidt, poszli do komendanta wraz z listem napisanym w języku niemieckim o następującej treści:
„Książęco Metropolitalny Konsystorz prosi o zezwolenie na odprawienie Mszy św. w święta Bożego Narodzenia dla więźniów, którzy zechcą z niej skorzystać. W innych obozach koncentracyjnych i więzieniach już od dłuższego czasu służba Boża w niedziele i święta jest odprawiana, mamy więc nadzieję, że i nasza prośba zostanie spełniona. Podpisany: Książe Adam Sapieha Książę Arcybiskup w Krakowie. Nr 7508/40. Kuria Metropolitalna w Krakowie.”
Ksiądz Grohs dalej wspomina:
O „gwiazdce” w tym piśmie nie było mowy, ale to mieliśmy załatwić ustnie. Przez pewien czas trzymano nas na odwachu za bramą obozową. Jakiś podoficer telefonował, następnie wziął pismo i nas zaprowadził do kancelarii na piętrze. Więźniowie nadbudowywali pietra na innych budynkach koszarowych i spod oczu patrzyli na nas, starając się nie zwracać na siebie uwagi „postów” - strażników. W kancelarii przyjął nas Rudolf Höss, mając przy sobie jakiegoś oficera, chyba adiutanta. Pismo Księcia miał w ręku i odpowiedział, że regulamin obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu nie przewiduje odprawiania nabożeństw, natomiast zgadza się na zrobienie „gwiazdki”, to znaczy na przysłanie do obozu 6 000 paczek żywnościowych jednokilowych, w których może się znajdować pieczywo, mięso i tłuszcz, ale nic innego – żadnych napojów alkoholowych, żadnych papierosów i żadnych listów. 6 000 dlatego, że taki jest stan obozowy lagru w tym czasie. Paczki mają otrzymać wszyscy więźniowie bez względu na narodowość i wyznanie, a więc nie tylko Polacy, chociaż myśmy wiedzieli, że z nielicznymi wyjątkami więźniami w ten czas byli tylko Polacy. Paczki należy wysłać pocztą bez wymieniania na paczce dla kogo – wystarczy tylko napisać obóz i „Häftling” – więzień obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Oczywiście – po niemiecku, i opłacić należność pocztową. W rozmowie, bo trudno by to było nazwać jakąś dyskusją, próbowaliśmy przedstawić, że na przykład w Krakowie na Montelupich są Msze. Św. Höss odpowiedział nam, że „Oświęcim to nie jest Montelupi”. Spytaliśmy, czy możemy paczki przywieźć furmankami do obozu, a nie nadawać na poczcie. On odpowiedział, że poczta daje większe gwarancje, że paczki otrzymają więźniowie, podczas gdy przy przywozie furmankami mogłyby powstać nadużycia na niekorzyść więźniów, na przykład przy rozładowywaniu lub przy podziale. Próbowaliśmy jeszcze raz powrócić do prośby o Mszę Św., przynajmniej dla Polaków. Höss wtenczas wstał, dając do zrozumienia, że uważa rozmowę za skończoną. On cały czas siedział, adiutant stał. My też staliśmy po drugiej stronie biurka. Wyszliśmy odprowadzeni przez wartownika, żegnani ukradkowymi spojrzeniami pracujących niemal w biegu więźniów.(…) Wróciliśmy więc z ks. Rudolfem Schmidtem do domu, na plebanię. Nie mogę powiedzieć, że czuliśmy się dobrze po tym wszystkim, na co z bliska patrzyliśmy się, mimo, że przecież „tajemnicę lagru” już dawno rozszyfrowaliśmy i dlatego chcieliśmy coś tym ludziom pomóc. Cała sprawa była załatwiona tylko połowicznie: Mszy św. nie będzie, ale będą paczki żywnościowe. Teraz trzeba było wszystkich zawiadomić jak najprędzej – całą parafię, cały dekanat, całą bliższą i dalszą okolicę, a więc: Chrzanów, zwłaszcza Fabrykę Lokomotyw, Zator, Kęty, Wadowice, Żywiec, Białą, tych za Wisłą „polskich Ślązaków i cały Kraków. W każdym razie trzeba było zorganizować wymaganą żywność. Tutaj pięknie się spisali przede wszystkim rolnicy po wsiach, ekspedycja paczek i pisanie przekazów i pieniędzy na opłaty. W ciągu czterech dni wszystko zostało opracowane i wykonane. Ludność paczki robiła, przywoziła, studentki na poczcie pisały i płaciły. Organizacja była tak dobra, że nawet zwróciła uwagę poniektórych Niemców, którzy zaczęli węszyć jakąś organizację polską.”
Paczki na czas świąt nie dotarły, a wigilia Bożego Narodzenia okazała się dniem, który wszyscy więźniowie, którzy go przeżyli zapamiętali na zawsze. Oczywiście musieli tego dnia iść do pracy, a powracające z pracy komanda po przekroczeniu bramy musiały w drodze na plac apelowy przejść obok ustawionej choinki na której zawisły kolorowe lampki, a pod nią leżały w formie makabrycznego „prezentu” od władz obozowych zwłoki tych, którzy tego dnia stracili życie.
Wigilia 1940 - obraz W. Siwka
Paczki przygotowane z wielkim poświęceniem, dzięki mobilizacji zwykłych ludzi, trafiły do więźniów miedzy świętami a Nowym Rokiem Wiele jest relacji, które tylko częściowo oddają atmosferę tych świąt w obozie. Oto niektóre z nich.
Jerzy Pozimski, numer 1099
„Jest późna noc. Mam za sobą wszystkie uroczystości wigilijne, a przed sobą dwa dni świąt (…) Do południa więźniowie pracują, po południu czas na sprzątanie bloku. (…). W naszym bloku (3a) mimo całej biedy i nędzy, panuje atmosfera świąteczna. Na korytarzu pod oknem ustawili stolarze choinkę. Srebrnobiała wata izolacyjna imituje ozdoby choinkowe. Nawet świeczek parę skądś się znalazło. W chwili gdy cały korytarz zapchany był więźniami, a na cały blok rozlegała się melodia kolędy „W żłobie leży”, Maniuś Waśniewski, dyżurujący na schodach krzyknął nagle Achtung. Koprowiak, który siedział przy choince, zaklął brzydko, wstał z taboretu i poderwał więźniów na baczność. W drzwiach ukazał się najpierw wilczur, pieś komendanta, a po chwili on sam. Więźniowie stali wyprężeni, jeszcze nigdy nie oglądali go z bliska. Koprowiak zameldował stan bloku, Höss skinął lekko głową: za nim stał Brodniewitz, pierwszy starszy obozu. Podeszli bliżej ku choince, Höss popatrzył chwilę, odwrócił się i powoli szedł ku wyjściu. Przy schodach powiedział „weiter machen” i wyszedł. Bruno za nim. Blokowy, jeszcze czerwony z przejęcia, kazał więźniom usiąść na podłodze. - Śpiewajcie dalej – zwrócił się do Józka Stareczka. Popłynęły melodie polskich pieśni i pastorałek o tym, który narodził się w dalekim Betlejem. Patrzyłem na więźniów. Niejeden płakał, ocierając oczy czerwone od łez w brudne rękawy bluzy. Tego dnia Baraniok, który został deportowany do obozu 22 grudnia z akordeonem, przygrywał na bloku. W czasie tych świąt więźniowie otrzymali również paczki przygotowane przez arcybiskupa Sapiehę, który zwrócił się do komendanta na piśmie z prośbą również o odprawienie dla więźniów nabożeństwa. Na nabożeństwo zgody nie dostał, na bezimienne paczki tak. Organizacja Pomocy Więźniom z Krakowa dostarczyła do obozu około 6 000 kilogramowych paczek, które miały być rozdzielone więźniom po świętach, tj. 28 grudnia. Okazało się że paczkę dostał każdy więzień, kapowie po dwie lub trzy. Decyzją Brodniewicza chorzy nie dostali ich wcale „i tak umrą” zdecydował. W każdej paczce był spory kawał wędzonego boczku, piernik świąteczny, paczka papierosów lub tytoń i bibułki. Oraz życzenia na kawałku kartoniku i kawałek opłatka.
Jan Baraniok, więzień 7649. Archiwum PMA-B.
Marian Kołodziej, więzień numer 432 wiele uwagi pierwszym świętom za drutami poświecił w swoim artystycznym świadectwie zatytułowanym Labirynty Klisze pamięci, które postanowił pozostawić na ziemi oświęcimskiej, w Harmężach we franciszkańskim Centrum św.Maksymiliana.
Wigilia roku 1940. Krótszy dzień pracy. Także apel krótszy. Wysoka choinka. Dziesięciu powieszonych, kilkunastu martwych pod nią. „Stille Nacht, heiliege Nacht” śpiewały lagrowe anioły. Po trzy ziemniaki w łupach. A że było nas na tym koleżeńskim pod ścianą gwiazdkowym spotkaniu akurat dwunastu, stała się symboliczną, proroczo-ostatnią wieczerzą. Rzeczywiście dla nas wszystkich w niej uczestniczących – z wyjątkiem mnie – ostatnia.
Marian Kołodziej - Cicha noc. Fragment wystawy Labirynty. Klisze pamięci.
Marian Kołodziej - Boże Narodzenie. Fragment wystawy Labirynty. Klisze pamięci.
Łkając, przenieśliśmy się do naszych tu kreską narysowanych domów, zajęliśmy puste, oczekujące na nas krzesło przy wigilijnym stole, podzieliliśmy się opłatkiem, złożyliśmy sobie najlepsze życzenia. Po wzruszającej, nastrojowej kolacji, poszli kolędować – z betlejemską szopką i gwiazdą nadziei. Pocztówkowe, barwne życzenia – Wesołych Świat – z nieświadomej wolności. Zza drutów.”
Marian Kołodziej - Boże Narodzenie. Fragnment wystawy Labirynty. Klisze pamięci.
Marian Kołodziej- Boże Narodzenie. Fragment wystawy Labirynty. Klisze pamięci.
Kazimierz Albin, numer 179
„Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. (…) Przypominała je choinka ustawiona przed kuchnią i śpiewane półgłosem kolędy. Tu po raz pierwszy błysnął talentem nasz kolega z transportu tarnowskiego. Schutzhaftling Stefan Sikorski Zdjęcie 10 obdarzony został przez naturę cudownym, miękkim jak aksamit głosem. „Ave Maria” Gounoda w jego wykonaniu wyciskała łzy w oczach słuchaczy. Repertuar miał bogaty. Często po Bettruhe ( cisza nocna – rr) kiedy leżeliśmy stłoczeni na siennikach Stefan śpiewał półgłosem utwory operowe, pieśni patriotyczne lub arie z operetek, które przenosiły nas w inny, lepszy świat i pozwalały na chwilę zapomnieć o koszmarze Auschwitz. Wkrótce nasz tenor zyskał sobie w lagrze dużą popularność, co poprawiło jego sytuację bytową. W sierpniu 1942 roku Stefek zginął w obozie, prawdopodobnie padł ofiarą epidemii tyfusu. Szkoda, może byłby wielkim artystą. Święta minęły szybko i spokojnie. Esesmani, poza pełniącymi służbę, rozjechali się do domów, a my ten wolny od pracy dzień poświęciliśmy na wypoczynek i odszukanie kolegów i przyjaciół rozmieszczonych w innych blokach. W następnym dniu wróciliśmy do szarej rzeczywistości. Machina obozowa musiała się toczyć bez zakłóceń. Po świętach zapanowała w obozie radość. Każdy więzień otrzymał kilogramową paczkę żywnościową. Zawartość dla wielu z nas na wagę życia: kawałek wędzonego boczku, piernik świąteczny, papierosy lub tytoń oraz świąteczne życzenia z kawałkiem opłatka. Była to inicjatywa „Patronatu” z Krakowie, który uzyskał pozwolenie komendanta Hossa na wysłanie do obozu 6000 paczek, przygotowanych przez bezimiennych ludzi dla nie znanych im więźniów. Ta gigantyczna akcja wymagająca zaangażowania i odwagi setek ludzi podniosła nas na duchu. Nie myśleliśmy dotąd, że naszym losem oprócz najbliższych interesują się ludzie spoza drutów, że w ogóle wiedzą o naszym istnieniu.
Marian Kołodziej - paczki i listy. Fragment wystawy Labirynty. Klisze pamięci.